Bieg Rzeźnika Hardcore 2019… taki bieg w górach… w parach… na dystansie 100km
Dla osób, które nie lubią czytać: zostaliśmy hardcorami, ponoć ostatnimi w historii, pooglądajcie kilka fotek poniżej…
Dla tych którzy mają chwilę, zapraszam na lekturę potem, krwią i błotem płynącą (w różnych proporcjach).
Jest marzec 2018, tuż przed moją wyprawą na #MountEverest, prowadzę zbiórkę pozostałej kwoty na wyprawę na portalu #PolakPotrafi. Michał wspiera mnie kwotą w ramach której może w nagrodę odbyć ze mną jednodniową wyprawę w Bieszczady. W związku z tym, że bardzo dobrze się znamy (atakowaliśmy szczyty w Kirgistanie czy na Alasce), bardzo szybko napisał, że nie pójdziemy na wycieczkę a pobiegniemy Rzeźnika. Byłem bardzo pochłonięty wyprawą w związku z czym nie przejmowałem się wtedy pierdołami. Zgłoszenia dokonał Michu (nawiasem mówiąc bohater mojej książki #JakDługaJestNoc) na wersję Hardcore – jak na ultrasów przystało – i czekaliśmy cierpliwie na losowanie. Ku ogromnemu zdziwieniu zostaliśmy wylosowani. Bieg wpisaliśmy do naszego kalendarza jako jedną z setek, które mamy już na kontach, choć teraz myślę, że lepiej byłoby wypić wtedy kilka setek zanim podjęliśmy ostateczną decyzję o udziale w biegu.
Kilka treningów, w tym ani jednego wspólnego i 19.06 przed północą mojego partnera odbieram w Sanoku, po podróży z Poznania. Tak, Michał jest z Poznania i ma niewiele „terenu” do treningów. Dnia kolejnego ustalamy co zostawiamy na przepaki, odbieramy pakiety i zostawiamy 2 worki z naszymi rzeczami (na punkt w Cisnej i Smerku, w tym niezawodna odzież #brubeck).
Kładziemy się spać o 22:00 bo o 1:00 pobudka a o 1:30 wraz Pozytywnie Zabiegani Sanok ruszamy na start do Komańczy. Głowy pełne wiary, i planu: lecimy na początku żwawo aby nie stać w kolejkach podczas przejść przez potoki przed Jeziorkami Duszatyńskimi, a później przed Chryszczatą. Nie bierzemy czołówek bo „za chwilę” będzie jasno i w miarę na lekko, bo pierwszy „wodopój” będzie na Przełęczy Żebrak. I już tu cały misterny plan poszedł w piz#% – cytując sławnego klasyka. Pierwszy punkt jest w Cisnej, a nie na przełęczy, a my mamy po 0,5 litra picia. Szybko jeszcze po butelce wody do ręki i Mirek naciska spust strzelby dając znać wszystkim hartom, że to już teraz. Zgodnie z planem miało być jasno od księżyca, który był prawie w pełni i od innych świateł czołówek. Dodam, że jest pochmurno i lecimy w czubie, gdzie światła jest niewiele. A tak naprawdę jest go bardzo mało jak w Duszatynie skręcamy w las. Trzeba być czujnym, żeby nie skręcić nogi już na początku. Mimo „lekkich” trudności leci nam się tak dobrze, że przed 6:30 lądujemy w punkcie w Cisnej (32km) na 16 lokacie. Zmiana butów, zmiana plecaków i w drogę do Smerka czyli kolejnego punktu oddalonego o 17km. Pomimo wczesnej pory powietrze jest ciężkie, duszne, typowe przed burzą. Zgodnie z założeniem zwalniamy aby nie zajechać się pod Jasło i nie ścigać ze zwykłymi Rzeźnikami. Do Smerka dobiegamy w dobrych humorach lekko ponad 6h. Zatankowanie wody, kilka gryzów pomarańczy, arbuza i… zaczęło się. Pod górę, pod górę, pod górę, w błocie, w błocie i błocie. Nie ma czym oddychać, niektórzy gubią buty (zassane w bajorze) wspinamy się cierpliwie, Michał trochę traci siły. Nie przywykł do takiego terenu. Tracimy kilka pozycji, ale wybiegamy na Rabią Skałę. Lecimy na łeb na szyję granicą polsko słowacką. Burza wisi w powietrzu, grzmi, błyska się. Będzie lało! Na zbiegu do roztok Michał upada i „przeciera” kolanko. Nie ma czasu na chuchanie, dmuchanie czy ocieranie łez. Poganiam go. Teraz mi trochę głupio, bo dość często to robiłem. Niektórzy (których wyprzedzaliśmy i słyszeli nasze pogaduchy) proponowali Michałowi, że mogą mnie zabić lub mi wpier%*^ić. Misiek jednak dzielnie odmawiał im pomocy… uffff. Zaczyna padać ulewny deszcz. Dzwonię do mojej żony Joli, informuję, że jest ok i proszę żeby zabrała materac i pompkę dla znajomych z Radomia – mają zostać na noc na kempingu po Rzeźniku.
Roztoki. 68 kilometr trasy, miejsce 24. Niby miejsce ok, niby tempo w miarę, a tu czasu coś zaskakująco mało. Musimy dobiec przed 12 godzinami od startu do Cisnej, wtedy możemy biec zaplanowanego Hardcora (dodatkowe 20km dla szaleńców). Zaczynamy się sprężać a co za tym idzie trochę nerwowo zaczynam poganiać mojego partnera (przepraszam). Hyrlata… pominę opis albo odwołam się do opisu mojej koleżanki Berni Niemiec: „…a Hyrlata to jest szmata”. To mniej więcej tak jak „Caryńska, coś ty mi krwi napsuła”. Później już tylko szybki zbieg do Lisznej gdzie nawet nie zatrzymujemy się na wodę i dalej gdzie(?)… pod górę oczywiście. W błocie ostro pod górę, kto był ten wie, kto nie był zobaczcie na profil trasy i jeszcze go nie zamykajcie.
Cisna 11:56:50 i 80/82km za nami. W sumie to nie wiem czy było 80 czy 82 km, źródła różnie podają. W gazetce jest 80, często słyszy się 81 a Mirek, organizator, mówił, że jest 82, czyli tak jak pokazał mi zegarek. Ostatnie metry biegu to walka do ostatniego oddechu. Depcząca nam po piętach ekipa chciała wydrzeć jeszcze jedno miejsce, ale Michał dał z siebie wszystko, piękny finisz dzięki któremu zyskujemy ex aequo 27 miejsce na 640 startujących ekip w klasycznym Rzeźniku. Wręczają nam medale, ale ku zdziwieniu gratulujących nam osób mówimy, że biegniemy dalej. Tankujemy wodę, colę, izo, zjadamy trochę pomidorówki i ruszamy, pomimo słabej wiary Michała w nasz sukces. Mamy 3h45min na pokonanie 20km trasy z przewyższeniem 1050m(!). Wiemy, że łatwo nie będzie, a nastawienie Michała nie do końca pomaga.
Mozolnie wspinamy się na Łopiennik, spore przewyższenie, jeszcze więcej błota. Wygląda na to, że jest przed nami fajny zbieg do Jabłonek. Otóż nie! Dziesiątki powalonych drzew na szlaku. Zaczyna to być lekko irytujące, choć często padają inne słowa. Pomimo tego, że zegarek jest elektroniczny to słyszę ruch wskazówek, ich tykanie, które nieubłaganie pędzą w kierunku 16 godzin limitu (czyli godziny 19). Trochę nadrabiamy na stokówce przed Jabłonkami, ale za chwilę ma się zacząć horror. Podbieg, podejście, szuranie pod górę Woronikówka. Prawie pion w błocie. Szkoda, że nie mam ze sobą czekanów. Teraz zobaczcie na niezamknięty profil trasy, to o czym pisałem wcześniej. MASAKRA. Co chwilę spoglądam na zegarek, przeliczam, analizuję czy zdążymy. Motywuję Michała… pracuj rękoma, zjedz żel, weź kofeinę, dłuższy krok, oddychaj, pij. Dostaniemy statuetkę! Sekundy lecą. Pierwszy raz w życiu na ultra, w okolicach 100km walczę o każdą sekundę. Trasa nie pomaga. Na kilometr przed metą wyprzeda nas ekipa mix’a. Musimy dać z siebie wszystko żeby zmieścić się w limicie 16h. Zbieg w błocie na złamanie karku, do tego prawie jak w biegu przez płotki. Wybiegamy na łąkę gdzie już tylko zbieg przed nami. Zostało ok 700m i 3 minuty. Biegnę, krzyczę: to już koniec, dawaj, dawaj Michał. Wbiegam w okolicę mety, widzę mojego syna, biegnie mi naprzeciw. Nie widzę maty pomiarowej. W końcu jest, staję na niej, słyszę piknięcie transpondera. Michał dobiega. Jeszcze tuż przed metą mój Bartek pyta go czy chce cukierka. Przez chwilę nie możemy złapać oddechu. Jest radość. Patrzymy na zegarek 15:59:09. 51 sekund przed limitem. Brak mi słów. Niezmiernie się cieszymy.
Wracamy do Cisnej po nasze przepaki, pożyczamy materac i wracamy do Sanoka na zasłużony sen. Jutro o 9:30 dzieci biegną Rzeźniczątko, a o 16:30 zaczyna się dekoracja w tym nasza dekoracja, bo medali na „naszej” mecie nie dostajemy.
Rano otrzymujemy telefon z fatalną informacją. W wypadku samochodowym zginął uczestnik biegu, jego żona jest w szpitalu. Dokładnie ci, którzy mieli zostać na noc i spać na pożyczonym od nas materacu. Zdecydowali, że wracają do domu… Jesteśmy w szoku. Jeśli bym zapomniał o tym pieprzonym materacu to plułbym sobie w brodę do końca życia… nawet nie myślę o tym.
Wraz z Michałem analizujemy bieg. Podsumowując te 51 sekund to nasz sukces. Mobilizacja, partnerstwo. To to, czego nauczyły nas góry. Nie zostawia się partnera. To jest właśnie Rzeźnik w parach. Mało tego, Hardcora już nie będzie więcej. Mirek oficjalnie to ogłasza. Jesteśmy ostatnią parą, która dokonała tego wyczynu. Na pewno nie cieszylibyśmy się z tego, gdybyśmy przybiegli 10min lub godzinę przed limitem. Te statuetki wywalczyliśmy, wydarliśmy je z błota. 9 miejsce w Hardcore na 109 zgłoszonych i opłaconych ekip. Warto było!
Bieg ten (w zasadzie był) jest moim treningiem przed tym co będzie za miesiąc… startuję w Lądku (DFBG) na dystansie 240km. Będę potrzebował waszych kciuków. A start w DFBG jest z kolei treningiem przed wyprawą na Antarktydę… wiem wiem, to skomplikowane.
Dzisiaj można dodać trzy ważne informacje:
1) Moim dzieciaczkom idzie świetnie w Rzeźniczątku, Bartosz przybiega drugi, a Julia piąta. Oboje po pięknym finiszu gdzie wyprzedzają na ostatniej prostej po 2 osoby. Mają walkę we krwi!
2) Już wiem, że DFBG – 240km ukończyłem 🙂 i to na 19 miejscu!
3) Ruszyła moja zbiórka na wyprawę na Antarktydę (po ostatni szczyt Korony Ziemi), proszę Cię poświęć 2 minuty i zobacz oraz zdobądź nagrody na www.zrzutka.pl/antarktyda . Wystarczy kilka złotych – „w kupie siła”!
Z biegowym pozdrowieniem
Łukasz Łagożny (www.gorymarzen.pl)